Podział w sercu konfliktu izraelsko-palestyńskiego
Od dekad Palestyńczycy żyją na skaju zagłady. Ich ziemia była stopniowo zagarniana, aż pozostał zaledwie maleńki skrawek. Jest to historia, która nie przeminie tak po prostu, nawet dla tych, którzy znajdują się tysiące kilometrów dalej i próbują odwrócić oczy i uszy od wstydu, który spada na okrutnego ciemiężcę tego obecnie maleńkiego kawałka ziemi i znużonego ciągłą walką ludu.
W 1975 roku pracowałem w kibucu zwanym Rosh Hanikra w północnym Izraelu. Główny dochód przynosiła mu intensywna produkcja awokado. Żyło w nim około czterystu ludzi. Eksperyment społeczny znany pod nazwą kibuców rozwinął się po drugiej wojnie światowej, kiedy tysiące Żydów z Europy, którzy ocaleli z pogromu Hitlera, przeniosły się do Izraela, aby tam odnaleźć swój nowy dom.
Kibuce rozwinęły się jako osady ziemskie, często zakładane na mało żyznych glebach, na których stopniowo przywracano żyzność. W kibucu Rosh Hanikra wszyscy jedliśmy wspólne posiłki w dużej jadalni i spaliśmy w małych domkach rozsianych pośrodku gospodarstwa. Nikt nie był właścicielem ziemi czy domów. Kibuc był komuną, a ci, którzy byli częścią społeczności najdłużej, nabywali pewne przywileje.
Tak to funkcjonowało, a ja byłem wolontariuszem przez krótki okres. Moim celem było poznanie alternatywnych modeli osadnictwa ziemskiego pod kątem przyszłych działań w majątku ziemskim w Wielkiej Brytanii, który odziedziczyłem po śmierci mojego ojca kilka lat wcześniej.
Pewnego dnia opuściłem kibuc, aby odwiedzić mądrego starca w Tel Awiwie. W trakcie rozmowy na temat osadnictwa ziemskiego, powiedział mi coś bardzo interesującego. Powiedział, że słowo „Izrael” w języku hebrajskim oznacza „pracować z Bogiem” i że to zostało zatajone przez ekstremistycznych, prawicowych syjonistów, którzy nalegają na to, że Izrael to nazwa kraju, który był Palestyną do 1918 roku, czyli Deklaracji Balfoura tworzącej „dwa państwa”, które – na papierze – pozostają rzeczywistością do dzisiaj.
Pomyślałem więc, że być może Izrael nigdy nie miał być „miejscem”, a raczej stylem życia – zaangażowaniem w „pracę z Bogiem”. Jeśli tak, co oznaczało to w świetle twierdzenia, że ten region geograficzny na wschodnim wybrzeżu Morza Śródziemnego, jest „domem” żydowskich plemion?
Wyjaśnienia mądrego starca utkwiły mi w pamięci. Pokazywały całkowicie nowe rozumienie i być może również rozwiązanie pozornie nierozwiązywalnego kryzysu palestyńsko-izraelskiego.
Jeśli córki i synowie narodu izraelskiego w samej definicji pomylili „materialne miejsce” z „misją duchową” pomyłka ta może być bardzo znacząca. A gdyby się do niej przyznano, mogłaby zmienić bieg historii.
Trzy tygodnie temu przeczytałem nagłówek autorstwa dziennikarza Roberta Fiska, korespondenta zagranicznego The Independent: „Jak długo po masakrze w strefie Gazy będziemy udawać, że Palestyńczycy nie są ludźmi?”
Fisk, należący do nielicznych w dzisiejszych czasach dziennikarzy, którzy przekazują prawdę, eksponuje horror masakry dokonanej na Palestyńczykach, którzy podeszli zbyt blisko zabezpieczeń na granicy pomiędzy Izraelem a strefą Gazy. Sześćdziesięciu mężczyzn i kobiet i jedno dziecko zastrzelonych jednego tylko dnia. Dwa tysiące czterystu rannych. Żaden Izraelczyk nie ucierpiał. Palestyńska młodzież rzucała kamienie i puszczała płonące latawce przeciwko żywej amunicji. Każda runda miała zabijać.
Czasie gdy ta masakra rozgrywała się na granicy strefy Gaza, Jared Kushnev, zięć Donalda Trumpa otwierał nową ambasadę amerykańską w Jerozolimie, otoczony przez świtę syjonistycznych ewangelistów. Propagatorów poglądu, że wydarzenie to było znakiem i zapowiedzią wielkiej apokalipsy i powrotu Zbawiciela. Czasu, kiedy Żydzi powrócą do swojego „domu”, a tych, którzy nie nawrócą się na syjonizm, czekać będą piekielne płomienie.
Ci, którzy zgromadzili się wewnątrz nowej ambasady USA w Jerozolimie, wierzą, że warto przelać każdą ilość krwi, aby Jerozolima została uznana za żydowską stolicę Izraela, a palestyńskie żądania tego samego zostały całkowicie odrzucone.
„To wielki dzień dla pokoju” – powiedział Benjamin Netanjahu w czasie gdy nieuzbrojeni Palestyńczycy byli zabijani przez wojsko izraelskie na granicy ze strefą Gazy. Donald Trump bez wątpienia podzielał ten pogląd, gdyż jak powszechnie wiadomo, wchodzi w buty Netanjahu w każdej sytuacji.
Mija już siedemdziesiąt lat, odkąd Palestyńczycy protestują przeciwko pozbawianiu ich własności przez tych, którzy nie przestrzegają ustaleń odnośnie podziału ziemi z Deklaracji Balfoura, będącej kompromisowym aktem prawnym. Wielu Palestyńczyków uciekło przez granicę do Libanu w trakcie brutalnych pogromów, które miały miejsce w okresie przesiedleń po drugiej wojnie światowej. Inni dołączyli do Hamasu, który powstał, aby próbować chronić społeczności wiejskie przez niekończącym się rozgrabianiem ziemi przez izraelskich konserwatystów.
Pamiętam, jak w 1975 roku nad kibucem Rosh Hanikra przeleciał pocisk od strony granicy z Libanem. Nikt nie zwrócił na to większej uwagi, ponieważ wiedziano, że za jakiekolwiek szkody po stronie izraelskiej i tak odpłacano pięciokrotnie. Od samego początku, to była jednostronna walka. Nic dziwnego, skoro, jak wiemy, senat USA zatwierdza poważne sumy, by wspierać działania militarne fanatyków „jednego Izraela”.
Po tym, jak zakończyłem pracę w kibucu, pojechałem do Jerozolimy i następnie do Jordanii. Pamiętam, że z podróży tej wyniosłem odmienne wrażenia odnośnie tych dwóch kultur. Izraelczycy, składający się głównie z przesiedlonych Europejczyków i Amerykanów, uosabiali cechy zachodnie i byli intelektualistami. Arabowie z Jordanii, rdzenni mieszkańcy Bliskiego Wschodu, byli otwarci, ciepli i naturalnie usposobieni do wyrażania emocji.
Miałem wrażenie, że obie kultury stanowią dwie części jednej całości. Obie posiadają cechy, które zestawione razem, mogłyby uzupełniać się i stworzyć pozytywną równowagę. Myślę, że takie pozytywne rozwiązanie było by możliwe, gdyby konserwatywna frakcja syjonistów nie zdobyła dominującej pozycji kontroli w polityce izraelskiej od początków historii kraju.
Jesteśmy zmuszeni poczynić obserwację, że dynastie Rothschildów, Rockefellerów, Sorosów z ich silnymi powiązaniami z Projektem dla Nowego Amerykańskiego Wieku, z Komisją Trójstronną i grupą Bilderberg utrzymują nieprzerwany wpływ na rozwój polityki Izraela. Wprowadzają z powodzeniem starą technikę opartą na zasadzie „dzielić i zwyciężać”, upewniając się, że wąska wizja konserwatystów pozostaje na czołowych fotelach władzy.
To zapala cały Bliski Wschód, ponieważ ta klika zawsze miała w planie niszczenie poczucia jedności tego regionu i zastępowanie go jakąś formą dyktatury wojskowej, sponsorowanej i kierowanej przez zwolenników totalitarnego Nowego Porządku Świata, w którym „elita z krwi” pozostaje zawsze u steru. Jest to bezpośrednie przedłużenie III Rzeszy, wraz z jej głoszonymi otwarcie zamiarami ludobójstwa i eugeniki.
Położenie Izraela zapewnia mu ważny geopolityczny wpływ na międzynarodowe szlaki handlowe korzystające z Kanału Sueskiego, jak również sąsiadujących krajów posiadających bogactwa naturalne, a zwłaszcza ropę naftową. Utrzymywanie tego państwa jako przyczółku dla tych celów oraz powiązanych z nimi zachodnich interesów hegemonicznych odgrywa znaczącą rolę w wyborze przywódców izraelskich i tego, skąd pochodzi wsparcie finansowe dla tych przywódców.
Podczas gdy kryzys na Bliskim Wschodzie jest podkręcany przez takich niereformowalnych despotów, ludzie się budzą i zaczynają dostrzegać oszustwo. Dlatego właśnie próbuje się ukrócić jakąkolwiek krytykę sprawy syjonistów. Nagle stało się to tematem podchodzącym pod działania zbrojne, w związku z którym należy ukrócić nawet fundamentalne prawo do „wolności słowa”.
Widzieliśmy już brutalny atak na brytyjską Partię Pracy i jej przywódcę, Jeremiego Corbyna, który rzekomo żywił antysemickie sympatie. W rzeczywistości jednak dużo bardziej prawdopodobne jest to, że pewne jednostki głosiły po prostu te same prawdy, które ja próbuję przekazać w tym artykule. Prowokatorem tego ataku było Brytyjskie Stowarzyszenie Żydów i Przyjaciół Izraela. Najbardziej zadziwiającym aspektem tego był list wysłany do Corbyna, pod którym podpisali się przywódcy tych organizacji domagający się tego, aby podjął działania mające na celu usunięcie z partii rzekomo antysemickich wichrzycieli.
Poinformowano Corbyna, że ma dostarczyć dowód na to, że podjął działania w związku z tym żądaniem w ciągu miesiąca i dopiero po zweryfikowaniu dowodów, zapadnie decyzja o tym, czy umieścić partię na czarnej liście czy nie.
Widzimy tutaj te same symptomy autorytarnego despotyzmu, jakie stoją za próbami zduszenia przez Netanjahu sprawy palestyńskiej i oporu, który Palestyńczycy tak dzielnie stawiają. Poza absurdalnym wyzwaniem dla brytyjskiej Partii Pracy, podżegacze utrzymują wyższość moralną, która daje im prawo do tego, by dyktować warunki.
Celowa, prowokacyjna decyzja Donalda Trumpa o przeniesieniu ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy, jest działaniem mającym na celu scementowanie ciągłego, prawicowego poparcia dla rządu Netanjahu i jego polityki wykorzeniania wszelkiej opozycji opowiadającej się przeciwko „jednemu państwu” izraelskiemu. Znaleźliśmy się więc w punkcie zapalnym konfliktu, który wciąga kraje sąsiadujące w ten kocioł.
Masakra w strefie Gazy popchnęła Narody Zjednoczone do międzynarodowego dochodzenia w sprawie przestępstw wojennych popełnionych przez oddziały izraelskie. Jedynymi krajami, które głosowały przeciwko temu, były Stany Zjednoczone i Australia. Tylko takie dochodzenia nigdy nie przynoszą definitywnych rozwiązań, ponieważ Narody Zjednoczone mają silne powiązania z globalnymi brokerami władzy i są bardziej „przykrywką” służącą do tego, by czasowo zażegnywać konflikty a nie autentycznym arbitrem sprawiedliwości.
Wyjechałem z kibucu Rosh Hanikra latem 1975 roku. Powróciłem do Anglii, aby wziąć udział w ważnej konferencji poświęconej ekologicznym metodom uprawy. Konferencję prowadziło stowarzyszenie Soil Association, na czele którego stała Eve Balfour – wnuczka lorda Arthura Balfoura który stworzył deklarację, która w 1918 roku podzieliła Palestynę na dwie części. Mimo iż system dwóch państw przetrwał do dzisiaj, ustalenia naruszano ciągle poprzez ustanawianie izraelskich kolonii na ziemiach zabieranych Arabom, którzy posiadali je na własność i żyli na nich od pokoleń.
Wydaje się, że ten rzekomo nierozwiązywalny konflikt opiera się wszelkim pozytywnym i pokojowym rozwiązaniom. Jednak takie sytuacje wymagają kreatywnych rozwiązań – i nawet jeśli trzeba kopać głęboko, żeby je znaleźć, należy podjąć wysiłek.
Czy może być tak, że słowa mądrego starca, którego spotkałem w Tel Awiwie w 1975 roku, są kluczem do poznania prawdy? Być może miał rację, a Izrael nie jest wcale miejscem geograficznym, ale dążeniem – starożytnym zaangażowaniem w „pracę z Bogiem”. A jeśli ten Bóg jest tym samym bóstwem, które stworzyło olśniewający Wszechświat, Izrael jest rzeczywiście nazwą, którą mądrzy ludzie powinni czcić i respektować. Nazwą, która mogłaby być zwiastunem pokoju i pojednania zamiast wojny i podziału. Jest to głębokie przesłanie nie tylko dla Bliskiego Wschodu, ale dla mieszkańców całej Ziemi.
Pomedytujmy nad tym. Utrzymajmy te wnioski w naszych sercach i umysłach i tym samym odegrajmy naszą rolę w rozwiązaniu tego tragicznego konfliktu.
Julian Rose jest wczesnym pionierem rolnictwa ekologicznego, międzynarodowym aktywistą, pisarzem i przedsiębiorcą społecznym. Jest prezesem Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi. Więcej informacji o Julianie można znaleźć na stronie internetowej: www.renesans21.pl. Tam można zamówić również cieszące się dużą popularnością książki autora: Zmieniając kurs na życie oraz W obronie życia. Niedługo ukaże się trzecia książka Juliana.